Co nowego u Nocnych Łowców? Lord of Shadows, Cassandra Clare. Recenzja

Dawno nie pisałam, bo nic, co ostatnio czytałam lub oglądałam nie zainspirowało mnie na tyle, żeby to zrecenzować. Piękna i Bestia oraz Opowieści z Akademii Nocnych Łowców zostały obgadane w gronie znajomych, więc na dłuższy czas mój zapał do ponownego spisywania opinii wygasł (na pewno jednak jeszcze do nich wrócę). Ale właśnie coś przyciągnęło moją uwagę i spieszę, aby się tym podzielić.

Myślałam, że Cassandra Clare niczym mnie już nie zaskoczy, ale jednak jej się to udało. Parę dni temu wyszedł Lord of Shadows, drugi tom z cyklu Dark Artifices. Błyskawicznie pochłonęłam swoją kopię (po angielsku; na stronie wydawnictwa polskiego nie widziałam żadnych wzmianek o nadchodzącym tłumaczeniu, ale patrząc po Opowieściach z Akademii, może to zająć dość długo).

LOS_cover

Lady Midnight nie podobała mi się. Uważam, że przypomina za bardzo fanfiction wydrukowane bez żadnej korekty. Lord of Shadows też ma momenty w stylu fanfiction (pewne historie osobiste postaci, momenty walki, akcja popychana na siłę), ale zdecydowanie mniej znaczące dla fabuły – mogę przymknąć na nie oko.

Najpierw część bez spoilerów (z jednym oznaczonym).

Mocne strony:

  • Atmosfera. To najlepsza część książek CC. Fenomenalna w Diabelskich Maszynach, o wiele słabsza w Darach Anioła, w Mrocznych Intrygach powraca z całą mocą.
  • Naprawdę ma się wrażenie, że jest się wśród bohaterów i przeżywa historię razem z nimi!
  • Nawiązania do poprzednich tomów. Faktycznie użyteczne, czy to dla rozwoju postaci, czy dla popchnięcia fabuły.
  • Budowanie podwalin pod następną serię CC, Last Hours. Pojawia się parę wzmianek, do których zrozumienia jest potrzebna znajomość Akademii i ogólnych nowinek z uniwersum, ale są ładnie wplecione w historię i to głównie ciekawostki.
  • Użycie historii z Faerie i Ciemnym Dworem. Nie do końca wykorzystane, ale na razie wystarczające.
  • Rozwój wewnętrzny bohaterów, który zajmuje sporą część książki. Podoba mi się, że (po raz pierwszy w serii CC) bohaterowie wychowali się na wojnie i musieli szybko dorosnąć, a teraz są gotowi poświęcić wszystko, aby ratować własną skórę (szczególnie Jules!).
  • Wykorzystanie Jace’a i Clary oraz Magnusa i Alec’a, którzy choć raz w tej serii faktycznie są użytecznymi i ciekawymi postaciami, zachowującymi własny charakter (w przeciwieństwie do ich ról w Pani Nocy).
  • Postać Annabel i jej zachowanie – zupełnie zrozumiałe.
  • Styl pisania. Lekki i wciągający.
  • Kreowanie zróżnicowanych postaci.
  • Ostatnia scena. To ta zaskakująca część. Tego się nie spodziewałam!

Słabe strony:

  • Złe postacie są za słabe, a dobre – zbyt silne. Wygrywanie wszelakich bitew nie sprawia większego kłopotu, a (SPOILER) Emma bardzo łatwo pokonuje kogoś, kto miał być starożytny, potężny i nigdy nie przegrał żadnej walki (KONIEC SPOILERU). Przez to czytelnik nie boi się utraty bohaterów, nie ma komu kibicować i zaczyna głowić się nad bezsensem i brakiem realizmu w niektórych scenach (wszystkich scenach walki).
  • Pospieszanie scen walki, a rozwlekanie wątków miłosnych. To historia o anielskich wojownikach umiejscowiona w przededniu paskudnej wojny, czy Harlequin? Poza tym niektóre momenty ‚romantyczne’ są jak wyjęte z fanfiction, trójkąciki i czworokąciki w każdym wydaniu rasowo-płciowym dwoją się i troją, a Cristina czasem zachowuje się jak napalona fanka…
  • Zbyt małe niebezpieczeństwo, rozwlekła fabuła, słabe budowanie napięcia. Szkoda, że zamiast trylogii nie jest to sześcioksiąg, tak jak Dary Anioła. Te tomy są po prostu zbyt długie jak na pojedyncze wydarzenie kulminacyjne, zajmujące ledwie parę stron.
  • Całkowity brak uzasadnienia, dla którego nagle wszyscy bohaterowie cytują wiktoriańskich poetów.  W Diabelskich Maszynach pasowało – to były ich czasy, postacie nie miały wielu rozrywek poza książkami, Will i Tessa kochali poezję, a ta ostatnia wychowała się w Przyziemnej rodzinie. Ale kiedy mamy rok 2012, Los Angeles i Nocnych Łowców z krwi i kości, do tego raczej młodszych nastolatków… To po prostu zupełnie się nie zgrało. Podobnie jak oparcie całej tej serii na kilku wierszach, co w zamierzeniu zapewne miało być podniosłe i romantyczne, wyszło na wciśnięte na siłę i niedopasowane. Nie, po prostu nie.
  • Mimo tego, że postacie są bardzo zróżnicowane, to jednak myślą w podobny sposób – chłopak czy dziewczyna, starszy czy młodszy, Nocny Łowca czy Faerie. Szkoda, że historia została przedstawiona z tak wielu punktów widzenia, bo w tym miejscu ujawniła się słabość w pisaniu Clare. Gdyby autorka ograniczyła się tylko do pisania z punktu widzenia trzech lub czterech głównych postaci, nie byłoby to tak widoczne.
  • „Zapożyczanie” scen z innych książek/filmów. Kto przeczyta, na pewno je łatwo wyłapie. Wiele scen lub nowych postaci jest bardzo podobnych do innych z poprzednich książek CC (co mogło być zamierzone, ale może też świadczyć o braku nowych pomysłów), ale tu chodzi o podejrzane podobieństwa do książek innych autorów. Szczególnie jedna scena jest bardzo podobna do innej znanej z Władcy Pierścieni, obie też mają podobne znaczenie dla fabuły. Tym gorzej, że Cassandra Clare jest trochę znana z „pożyczania” od innych autorów…

Podsumowując: Lord of Shadows jest znacznie lepszy od Lady Midnight. Choć przydługi i miejscami nielogiczny, naprawdę wciąga, a na wątki w stylu fanfiction tym razem da się przymknąć oko. Choć uważam, że Cassandra Clare ewidentnie woli pisać romanse i zupełnie niepotrzebnie wciska je w ramy świata wojowników, skoro nie ma ochoty na sceny walki i wyraźnie nie zna się na realiach takiego świata, jakoś udaje jej się to zamaskować. Wykorzystanie historii Faerie to był strzał w dziesiątkę, podobnie jak zawarte w tym tomie podróże bohaterów oraz ich rozwój osobisty, nadający każdemu indywidualny charakter i sprawiający, że łatwo ich polubić. Tom czyta się lekko i przyjemnie, mimo swojej długości nie nudzi. Na pewno jeszcze wiele razy wrócę do Pana Cieni.

A dla tych, którzy chcą dowiedzieć się czegoś więcej…

KĄCIK SPOILEROWY Czytaj dalej

Kalendarz książkoholika

Zostałam nominowana przez Embers z Next Chapter, żeby zrobić listę najlepszych książek roku 2016. I tak miałam coś podobnego w planach, więc z przyjemnością taką listę stworzyłam 🙂

Oto moje podsumowanie roku 2016 w książkach:

1. Pięknisia

Szklany miecz. Uwielbiam takie minimalistyczne, symboliczne okładki. Ta jest wspaniała i tak idealnie koresponduje z akcją książki!

szklanymiecz

2. Niebiańskie wnętrze

A nagroda za najlepszego przystojniaka roku 2016 idzie do… Cassandry Clare za Marka Blackthorna z Pani Noc! Cassie jest znana z tworzenia fantastycznych ciasteczek, ale to szczególne jest zdecydowanie dobrze wypieczone. 😉

paninoc

3. Magnez poezji

Najpiękniejszy tytuł? Prawdodziejka to bardzo ładny neologizm. Tłumaczenie jest nawet lesze, niż ten tytuł w oryginale. 😀 Rzeczywiście poezja.

prawdodziejka

4. Cios z zaskoku

Biała róża kompletnie mnie zaskoczyła. Po mocno niedopracowanym Klejnocie zupełnie nie spodziewałam się tak rewelacyjnej kontynuacji. Właśnie skończyłam czytać Czarny Klucz, ostatni tom serii i mogę powiedzieć, że na szczęście trzyma poziom 🙂

bialaroza-front_cmyk300-400x600

5. Porażka

Harry Potter i Przeklęte Dziecko. Zdecydowanie porażka roku, szczególnie przy całym tym szumie i rozgłosie, które narobiły mi nadziei na coś niezwykłego.

przekletedziecko

6. To kiedy film?

Wiele tegorocznych książek chętnie zobaczyłabym na dużym ekranie: Czarny Klucz, Młot Thora, Szklany miecz… Ponieważ jednak są to kontynuacje, w tej kategorii uhonoruję inną powieść. Fobos ma potencjał na absolutny hit!

fobos

7. Ha!

Jeśli chodzi o zabawne książki, te autorstwa Ricka Riordana nie mają sobie równych niezależnie od roku wydania. Tym razem jest to Młot Thora. To nie jedno „ha!”, ale wręcz całe „hahahaha!” 😉

Młotthora.jpg

8. Morze łez

Zanim się pojawiłeś. Najsmutniejsza historia od czasu Gwiazd naszych winy.

zanimsiepojawiles.jpg

9. Pierwsza zieleń

Wiosna to czas, kiedy wszyscy mają już dość roku szkolnego/akademickiego i marzą tylko o wakacjach. W takim razie może coś buntowniczego? Skaza będzie w sam raz!

skaza.jpg

10. Promyk słońca

Syrena to książka idealna na lato. Najlepiej czytać ją na plaży, kiedy wylegujemy się na słońcu, a fale delikatnie obmywają nam stopy. Lato to najlepsza pora roku, aby dać się porwać niezwykłej atmosferze Syreny.

syrena.jpg

11. Złotawy liść

Coś na jesienną chandrę? Może W ramionach gwiazd – książka, która zabierze was daleko od przyziemnej pracy… prosto w kosmiczne przestworza 😉

w ramionach gwiazd.jpg

12. Śnieżynka

Szarobury zimowy nastrój umili nam Korona, zwieńczenie serii Rywalki. Jest słodko, jest różowo, jest nostalgicznie.

korona.jpg

13. Książka roku

Nagroda dla najlepszej książki roku wędruje do…

*fanfary*

NERVE!

nerve

Po mojej recenzji można się było tego spodziewać 😉 Uwielbiam Nerve. Ta książka rządzi rokiem 2016!

A jak wyglądają wasze książkowe kalendarze? Dajcie znać na stronie wydarzenia!

Grace Times

 

Fantastyczne zwierzęta i jak je zaleźć. Recenzja

Nowy Jork, rok 1926.

W mieście zjawia się pewien Brytyjczyk z tajemniczą walizką i robi niezłe zamieszanie…

Dziś Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć (scenariusz J. K. Rowling, reż. David Yates) trafiły do kin. Ja już wczoraj miałam przyjemność zobaczyć je poddczas pokazu przedpremierowego 😀

J. K. Rowling znowu to zrobiła. Zaczarowała mój świat. Tym razem zabrała mnie w podróż jednocześnie nową i znajomą. Już na wstępie mogę powiedzieć: Fantastyczne zwierzęta są… no właśnie, fantastyczne!

Film jest równie dobry, co poszczególne części Harry’ego Pottera, a jednocześnie znajduje miejsce na wszystko, co w oryginalnej serii zostało pominięte: czas na rozwinięcie fabuły, życie codzienne w świecie czarów, relacje z mugolami, fantastyczna fauna.

Wszystkie teksty na pottermore oraz sama książka wydana pod nazwiskiem Scamandera dały widzom niemal takie same podstawy, jak wcześniej książki o Harrym, tyle że tym razem po raz pierwszy podczas oglądania filmu na podstawie prac Rowling nie znaliśmy uprzednio fabuły.

eddie

Film jest świetny zarówno sam w sobie, jak i jako prequel serii o Harrym. Aktorzy są jedną z  jego największych zalet. Eddie Redmayne, zdobywca Oscara (Teoria wszystkiego), o którego tak bardzo zabiegano, by grał Newta, poradził sobie w tej roli znakomicie. Jest zabawny, uroczy, bystry, intrygujący. Sprawia, że chce się o nim dowiedzieć więcej. Jego gra jest świeża i świetnie dopracowana (opłaciły się godziny spędzone w terenie na rozmowach z treserami zwierząt – nawet sposób chodzenia Newt’a jest charakterystyczny i realistyczny!). Poza tym, na brodę Merlina, poszłabym do kina tylko po to, żeby zobaczyć, jak Eddie wydaje z siebie odgłosy godowe…

Pozostali aktorzy też poradzili sobie bardzo dobrze. Zdecydowanie trzeba wyróżnić Ezrę Millera, który pokazał, na co go stać jako Credence’a. Byłam również bardzo ciekawa, jak poradzi sobie piosenkarka Alison Sudol w roli Queenie i natychmiast po obejrzeniu filmu zostałam jej fanką. Alison sprawia, że Queenie jest jedną z najciekawszych postaci w uniwersum.

queenie

Gra światła, efekty specjalne, obłędna muzyka kojarząca się z Harrym, ale utrzymana w stylu lat dwudziestych stwarzają niepowtarzalną atmosferę.

Kostiumy, za które odpowiedzialna była Colleen Atwood, są utrzymane w stylu zarówno „potterowym”, jak i wpasowującym się w lata 20. Stroje członków Nowego Salem są ewidentnie inspirowane ubraniami siedemnastowiecznych purytan. Ten pomysł to strzał w dziesiątkę.

eddie2

Czas akcji jest nieprzypadkowy. Pomijając wydarzenia znane z kanonu (jak wzrost w siłę Grindelwalta właśnie w tych latach, czy jego pojedynek z Dumbledorem w 1945), to dobry moment na właśnie taką fabułę, jaka jest przedstawiona w filmie. Pamiętajmy, że lata 20 w USA to the jazz age, modernizm, utracone pokolenie, ale również nowy purytanizm, czerwona panika. Na tym tle fabuła Fantastycznych zwierząt zdaje się być jeszcze bardziej realistyczna.ezra

Fantastyczne zwierzęta idealnie pasują do „oryginalnych” fanów Pottera, którzy dorastali z Harrym, a teraz mają po 20 parę lat. Są mroczniejsze, brutalniejsze, bardziej nieprzewidywalne. To nie film dla dzieci. Mimo to myślę, ze ludzie, którzy interesują się uniwersum HP trochę mniej również znajdą tu coś dla siebie. To taki film, który każdemu może przypaść do gustu.

tina

Długo mogłabym jeszcze zachwycać się nad każdą składową i nad całością filmu. Tutaj jednak skończę i powiem tylko: magia powróciła, a nawet lepiej – ona nigdy nie odeszła.

Ocena:

Najlepsza postać: Newt Scamander, oczywiście!

Najlepszy aktor: Eddie Redmayne. To jego show. Zaraz po nim Ezra Miller.

Kostiumy: czysta radość dla oczu widzów i przyszłych Fantastycznych cosplayer’ów.

Efekty specjalne: świetne, szczególnie w wersji 3D!

Najlepsza scena: trudno wybrać jedną, bo cały film trzymał równy poziom.

Efekt końcowy: 10/10

*zdjęcia pochodzą z pottermore.com

Grace Times

Harry Potter i Przeklęte Dziecko. Jack Thorne – recenzja

Cześć, misiaki 😀

Minęło już sporo czasu od momentu, kiedy Harry Potter i Przeklęte Dziecko wszedł do księgarni. Pojawiłam się na nocnej premierze, dorwałam książkę i… recenzji nie napisałam. Dlaczego? Wiecie, wszystkie części Harry’ego Pottera to dla mnie najlepsze książki ever i niedościgniony wzór powieści idealnej. Gdybym miała bloga w czasach, kiedy wychodziła seria (bo oczywiście książki stały u mnie na półce już w dzień premiery), znajdowałyby się na nim najlepsze recenzje, jakie mogę napisać i liczyłam, że teraz będę miała okazję to nadrobić. Niestety, srogo się zawiodłam. Oczywiście wiedziałam, że Harry Potter i Przeklęte Dziecko to nie powieść, a scenariusz sztuki wystawianej na West Endzie, jednak na pisaniu i odgrywaniu scenariuszy trochę się znam, więc akurat dość szybko pogodziłam się z samą formą. Wiedziałam również, że Rowling nie jest jedyną autorką, ale książka była promowana w taki sposób, jakby Jo ją napisała i miała przy tym jedynie małą pomoc, więc i na to postanowiłam przymknąć oko. Jednak kiedy tylko przyjrzałam się książce uważniej, z wielkim zawodem stwierdziłam, że Rowling ma z tą książką bardzo niewiele wspólnego. Pomimo jej nazwiska drukowanego wielkimi literami bijącego z okładki, to Jack Thorne jest właściwym autorem tej sztuki, a pani R. raczej nie napisała w niej ani słowa. Obiecała, że seria o Harrym liczyć sobie będzie siedem tomów i słowa dotrzymała. Pomimo tego, co napisano na okładce, nie uznaję tego za ósmy tom serii. Nic – od autora, przez formę, a nawet aż po tłumaczenie – nie jest takie samo, jak wcześniej. Dla mnie jest to jedynie dodatek do serii, taki jak Nieoficjalna książka kucharska Harry’ego Pottera, i jako takie właśnie fanfiction jest ok. Po prostu ok. Gdyby to jeszcze chociaż było stylizowane na styl Rowling albo zgadzało się z treścią i zasadami ustanowionymi w poprzednich książkach… Ale nie. Scenariusz wygląda tak, jakby autor wszedł na fanfiction.net, spisał najczęściej pojawiające się, najbardziej oklepane pomysły i wcisnął je tu naraz, kompletnie pomijając choćby zgodność charakterów postaci. Nic tu się nie zgadza. Nawet scena na peronie 9 i 3/4 różni się od tej samej opisanej w Insygniach Śmierci. Brakuje masy bohaterów, o których nie ma nawet wzmianki. Gdzie jest Teddy? Skoro jest dla Harry’ego jak syn, to czemu jest tak, jakby nie istniał? Dlaczego wszyscy zachowują się, jakby dostali zupełnie nowe osobowości? A główny wątek historii? Przecież on pogwałca wszystkie prawa czarodziejów! Właśnie o to chodziło w poprzednich częściach, że się nie dało zrobić tak, jak radośnie zrobiono tutaj. Poza tym chciałabym zaznaczyć, że cała historia nic nie wnosi. Na końcu jest taka sama sytuacja, jak była na początku. Nic się nie zmienia. Jedynie dowiadujemy się kilku co by było, gdyby, co samo w sobie jest na szczęście wystarczająco ciekawe, żeby historii do końca nie pogrążyć.

20161021_205218.jpg

A nowi bohaterowie? Delphini – bez komentarza. Albus? Zbuntowany, nieprzyjemny, użalający się nad sobą nastolatek – słaby materiał na głównego bohatera. Córka Hermiony i Rona, Rose, nagle zadzierająca nosa, jakby zjadła wszystkie rozumy? Kolejne wybielanie postaci Snape’a (choć miło było go zobaczyć z innej strony, więc przymknę na to oko). Jedynie Scorpius i Draco ratują tą historię. Draco zachował swój charakter, a jego syn jest świetną postacią. Nadal zachowując typowe dla ślizgona cechy, jest wesoły, dzielny i zabawny.

20161021_210411.jpg

Być może gdybym zobaczyła najpierw sztukę na West Endzie, podobałoby mi się. Jednak sam scenariusz jest średni, a w polskiej wersji nawet gorszy, bo zmiana tłumacza raczej rzadko kiedy wychodzi tomowi serii na dobre (a dwójka tłumaczy do jednej książki to już samobójstwo). Historie publikowane przez Rowling na Pottermore mają w sobie całą magię świata Harry’ego i są o wiele ciekawsze, niż Harry Potter i Przeklęte Dziecko. One są kanonem, a tego za kanon nie uznam.

20161112_125734

Natomiast Rowling faktycznie napisała scenariusz do Fantastycznych Zwierząt (wczoraj podczas premiery wydany drukiem) i już po samych zwiastunach i wywiadach dostępnych w Internecie widzę, ze magia powraca. Już w ten czwartek idę na nocną premierę (byłam pierwszą osobą, która zarezerwowała bilet w moim kinie – a jak!) i szybciutko w piątek wieczorem napiszę recenzję. Nie mogę się doczekać!

Grace Times

Victor Dixen, Fobos. Recenzja

Sześciu uczestników z jednej strony.

Sześć uczestniczek z drugiej strony.

Sześć minut na spotkanie.

Wieczność na miłość.

Wyobraźcie sobie, że macie możliwość jako pierwsi zamieszkać na Marsie. Ot tak, prosto z mostu, po jedynie rocznym szkoleniu. Gotowi? Ale uwaga! Do tego musicie wybrać jednego z 6 partnerów, z którym po wylądowaniu macie wziąć ślub. Nadal gotowi? A co powiecie, jeśli czas na poznanie kandydatów to dokładnie 6 minut raz na jakiś czas, rozmowa prowadzona jest przez szybę, a wszystko to… ogląda na żywo cała Ziemia w ramach reality show? Zgłosilibyście się? No to lecimy!

fobos.jpg

Leonor, bohaterka Fobosa, nie ma nic do stracenia, dlatego decyduje się na wzięcie udziału w programie Genesis i lot na Marsa, by zdobyć szansę na lepsze życie. Ukrywa jednak pewną mroczną tajemnicę… a będzie ją obserwował cały świat! Czy sobie poradzi? Przekonajcie się sami!

Wydaje mi się, że ostatnio w literaturze młodzieżowej przeważają pisarze anglojęzyczni. Victor Dixen jest Francuzem i czuje się to podczas czytania Fobosa. Jest też dość znany i utytułowany, a co za tym idzie, ma dobry warsztat, co również zauważyłam podczas lektury (ostatnio jakoś czytałam książki samych początkujących). Miło było zatopić się w historii i nie zwracać uwagi na źle skonstruowane zdania albo nienaturalny przebieg historii. W Fobosie wszystko jest przemyślane i nieco bardziej dojrzałe. Uwielbiam sposób napisania tej powieści: czyta się to, jakby oglądało się program w TV. Zobaczcie sami:

Okładka – zarówno w wersji polskiej, jak i francuskiej jest śliczna, przykuwająca uwagę i pasująca do opowieści. Jej przedłużenie stanowią zakładki z portretami postaci, więc można w trakcie lektury szybko na nie zerknąć, upewniając się, kto jest kim. Przypomina to również czołówkę programu TV..

untitled-design

Rysunki pojawiają się w idealnie dobranych miejscach –  wtedy, kiedy widzą je na ekranie widzowie.

fobos2

Realizm podtrzymują ‘skany’ ulotek czy teksty piosenek.

Budowa – podział na akty i plany – to jest tak genialne, że aż podskakuję na krześle, kiedy o tym piszę! Nie, żeby to był nowy zabieg w pisarstwie, chodzi mi o to, że to tak idealnie zgrywa się z treścią! Pełno tu smaczków, które na pewno docenili recenzenci i czytelnicy. Akcja przenosi się z wnętrza statku kosmicznego do programu, do ludzi, którzy ten program oglądają i do tych, którzy go nadają, więc można obejrzeć historię z każdej perspektywy. Nie wiem, co w tym jest, ale sposób pisania Dixena sprawia, że bardzo dokładnie wyobrażam sobie pomieszczenia, ludzi, atmosferę, utożsamiam się z uczuciami bohaterów… Ten realizm wciska w krzesło, mówię wam.

fobos3

Postacie są ciekawie wykreowane i podoba mi się, że nie mają w sobie niczego ze stereotypów o państwach, które reprezentują. A główna bohaterka? Nareszcie nie marudzi, że jest brzydka, wręcz przeciwnie – jest podziwiana za swoją urodę. Nie jest też idealna, ma wady jak każdy człowiek. Autor naprawdę zadbał o wszystkie szczegóły, a do tego poczęstował nas takim zakończeniem, że czekanie na drugi tom rozdziera moje biedne czytelnicze serce.

Bonus: sześć pięknych pań i sześciu przystojnych panów, czyli coś miłego dla każdego. Kto podoba wam się najbardziej? Osobiście przepadam za Aleksiejem, ale gdybym była na miejscu jednej z uczestniczek, na pewno poprosiłabym też o spotkanie z Marcusem i Kenjim.

Fobos to porywająca lektura, która zabierze was w kosmiczną podróż w gwiazdy 😉 Z czystym sercem ją polecam wszystkim fanom sci-fi i nie tylko. Powiem krótko: jest fantastyczna.

Grace Times

Pani Noc. Recenzja

Cześć wszystkim!

Dziś recenzja książki, do której mam dość ambiwalentne uczucia.

Na Panią Noc czekałam bardzo długo, jeszcze zanim wyszło Miasto Niebiańskiego Ognia myślałam tylko o Emmie i jej nowej historii. Być może niepotrzebnie narobiłam sobie wyobrażeń lub założyłam, ze każda następna książka musi być lepsza od poprzedniej. Niestety, z Cassandrą Clare bywa bardzo różnie. Dary Anioła miały swoje jasne i ciemne strony, przy czym najlepszy tom zdarzył się chyba w połowie serii(Miasto Szkła naprawdę trzyma poziom!). Diabelskie Maszyny są niesamowite, jak już kiedyś pisałam, do tego każdy następny tom jest lepszy od poprzedniego, obfitują w barwne opisy, zapierającą dech w piersiach akcję, intrygi, realistyczne portrety bohaterów. Przyznam, że w Darach Anioła często najbardziej podoba mi się to, co przypomina mi o Diabelskich Maszynach. Za najlepszy tomik Clare uznałabym jednak chyba Kroniki Magnusa Bane’a. No i nic dziwnego, że stoją na wyższym poziomie, skoro pomagały go napisać dużo bardziej doświadczone autorki… Jednak przy pisaniu Pani Noc zabrakło czy to pomocy innych pisarzy, czy to natchnienia, ale coś w niej jest nie tak. Niby historia ok., ale jednak nie aż taka wciągająca. Przede wszystkim mniej realistyczna. Wszystko zdawało się jakieś takie płytkie i naciągane. Trudno mi uwierzyć, że swoją drogą świetnie wykreowane postacie zachowują się w sposób mało racjonalny i przemyślany. Jakby nagle ktoś obdarł je ze swojej osobowości, żeby zagrały, jak akurat tego wymaga historia, apotem wróciły do siebie. Akcji jako takiej jest bardzo mało, jak na tak grubą książkę. Taką ilość stron można było zagospodarować dużo lepiej, albo może skrócić ich liczbę o połowę. Jeśli chodzi o dobre strony, oprócz wspaniałych portretów postaci wracają znane nam z Diabelskich Maszyn(ale z Darów Anioła już nie – zastanawiam się, dlaczego)barwne opisy miejsc. Po prostu czuje się, że się jest w Los Angeles! Szkoda, że historia zabija miejscami atmosferę… Wydarzenia są dość przewidywalne, szczególnie biorąc pod uwagę, jak dużo autorka zdradziła wcześniej na swoim blogu i w różnych wypowiedziach. Kit dostał prolog? No to nie trudno się już domyślić, jak ważną rolę odegra potem… Szkoda, że wydarzeń opisanych z jego perspektywy było tak mało. Co więcej, brakuje mi spójności. Emma ma naprawdę dobre tło, które pozornie ją ukształtowało, a jednak mam wrażenie, że wcale na nią nie wpłynęło.. Jej osobowość, sposób myślenia, wszystko to jest zupełnie różne od tej Emmy, która poznaliśmy w Darach Anioła. Tamta bardziej nadawała się na główną bohaterkę. Postacie, które już znaliśmy z DA i DM zostały przesłodzone do bólu, kompletnie wyprane z osobowości, mdłe, ich historia tez gwałtownie się zakończyła w tęczy różu. Epilog był tylko wisienką na torcie. Pewne wątki były wciśnięte maksymalnie na siłę i rozwleczone po całej książce. Nie mam nic do homoseksualizmu (malec forever!), ale akurat w tym tomie to było naprawdę bardzo na siłę i baaardzo nierealistycznie przedstawione. Może od razu lepiej napisać yaoi, w którym od czasu do czasu pojawi się też heteroseksualny paring? Bo póki co mam wrażenie, że te są w mniejszości (a jeśli już, to od razu musi być miłość Romea i Julii, co w przypadku Clare jest już mocno oklepane). Wiecie, co mi to przypomina? Fanfiction. Takie pisane od ręki, po nocy, kiedy autorka chce tylko szybko, na już, już! powiedzieć swoje, a historię to najlepiej olać na rzecz opisywania rozterek w stylu gimnazjalistki, bawiąc się postaciami o móżdżku gimnazjalistki bardzo tępej. Jest to fanfiction Darów Anioła i Diabelskich Maszyn. Nie zdziwiłabym się, gdybym przeczytała to gdzieś na fanfition.net. Jedyne, nad czym się zastanawiałam, kiedy czytałam ten tom, to kto z kim będzie na końcu, a chyba jednak nie tego oczekuję od autorki fantasy, która już dawno udowodniała, że potrafi pisać lepiej. Zauważyłam, że Clare ma pewien schemat pisania, kiedy wprowadza w historię i kiedy ją rozwiązuje. Tym razem tak jakby wcisnęła kilkutomową akcję w jeden tom i to nie wyszło mu na dobre. Uważam, że ta książka powinna była zostać porządnie poprawiona przed wydaniem.

emmy1
Ja jako Emma Carstairs

 

Oczywiście, nie wszystko było słabe. Postać Marka albo historia Kita bardzo przypadły mi do gustu. Pojedyncze sceny były bardzo dobre, atmosfera też. Jednak ogólnie jestem zaskoczona, ze taka dobra autorka wydala takie coś. Gdybym nie znała jej innych książek, zapewne bardziej by mi się podobało. Oczywiście przeczytam sequel, jak tylko wyjdzie, ale mam nadzieję, że będzie lepszy, bo w tym tomie zabrakło magii, zabrakło historii, zabrakło Clare. Książka nie jest zła, ale czytałam lepsze.

midnight
Pani Noc. Cassandra Clare

Grace

Recenzje: ,,Szklany miecz” i ,,Biała róża”

Halo halo, dzień dobry wszystkim!

Nareszcie nadeszły wakacje! Potwór zwany sesją został pokonany i zasnął, a jego przebudzenie nastąpi dopiero w przyszłym roku. W związku z tym mogę wrzucić nową recenzję, która czeka na to już od kilku dobrych miesięcy! Tym razem jest to bardziej zbiór luźnych przemyśleń, niż poważna recenzja, ale mam nadzieję, że się wam spodoba.

Tak więc, co my tu mamy?

Szklany miecz, kontynuacja Czerwonej królowej autorstwa Victorii Aveyard. Muszę przyznać, że Czerwona królowa zrodziła we mnie nadzieję na nowa serię pokroju Igrzysk śmierci, może im niezupełnie dorównującą, ale na pewno mającą szansę na podobną popularność. Wprowadziła coś nowego, wymieszała wątki fantastyczne z dystopią, a nawet bajką i naprawdę mi się podobała. Co prawda główna bohaterka była od początku – bardzo zresztą nieudolną – kopią Katniss, ale przymknęłam na nią jeszcze oko. Łączyłam ze Szklanym mieczem duże nadzieje. I co? Niestety, całkowicie się zawiodłam. Wygląda to tak, jakby autorka otworzyła Kosogłosa i próbowała przepisać go słowo w słowo, wciskając w zupełnie z początku inną historię, ale zabrakło talentu i pomysłu. Czyta się to naprawdę trudno, na każdym kroku można ziewnąć ‘skąd ja to znam…to też już było… a to się zaraz wydarzy – o, no i się wydarzyło.”. Do bohaterów ciężko się przywiązać, ciężko odczuwać wobec nich jakiekolwiek emocje (może poza irytacją na głupotę Mare). Nie będę tu przywoływać konkretnych przykładów zerżniętych z Igrzysk, bo jest ich za dużo i są naprawdę bardzo widoczne, ale przy niektórych nie mogłam powstrzymać się od śmiechu, bo wyglądało to tak, jakby autorka próbowała napisać to samo, co Collins, ale innymi słowami.

Mogliśmy też poznać lepiej główną bohaterkę, co okazało się być wątpliwą przyjemnością. Pozwólcie mi wyjaśnić moje spojrzenie na sprawę. Interesuję się już od dłuższego czasu typami osobowości Myers- Briggs ze szkoły jungowskiej. Katniss jest typowym INTJ, która w formie żeńskiej i pozytywnej dość rzadko się pojawiała, szczególnie w literaturze YA, przed publikacją Igrzysk śmierci. INTJ to osoba, która myśli inaczej, niż jest postrzegana przez środowisko. Przede wszystkim jest to jednak prawdopodobnie najbardziej inteligentny ze wszystkich 16 typów, dobrze analizujący sytuację i potrafiący wybrnąć z niej z chłodnym opanowaniem. Po sukcesie Igrzysk autorzy pomyśleli sobie ‘hej, fajna ta postać, taka zimna sucz jest cool!’. Niestety, mało kto spróbował zastanowić się, w jaki konkretnie sposób taka Katniss myśli, zadowalając się oskubaną z emocji, niemądrą, egoistyczną, mało realistyczną zimną rybą. Tak też się stało w przypadku Mare. Produkt końcowy takiej kalki z Katniss wcale nie przedstawia już bystrego jak diabli INTJ, ale dość żałosną jego podróbkę. Co gorsza, w jej przypadku nie tylko działania, ale też myśli bohaterki są wybitnie głupie…. W mojej ocenie jest to jedna z najgorzej napisanych postaci w literaturze YA, i to włączając w to Bellę Swan.

Książka jest mdła, nudna, przewidywalna do bólu, trudna do przebrnięcia. Mojej uwagi nie przykuła. Moim zdaniem nie jest godnym sequelem Czerwonej królowej. Słyszałam, że ma powstać film w reżyserii Elizabeth Banks na podstawie tej serii, jestem bardzo ciekawa, jakie ona ma na nią spojrzenie – a nuż uda jej się zrobić z tego coś sensownego?  Z przyjemnością się o tym przekonam! Historia w wersji filmowej, pozbawiona przemyśleń Mare, może być zaskakująco dobra.

Moim drugim „czytadełkiem” była Biała róża, sequel Klejnotu, autorstwa Amy Ewing. Tu stało się odwrotnie, niż przy Szklanym mieczu – drugi tom znacznie przewyższył pierwszy. Klejnot to taka zrzynka z Igrzysk, Rywalek i Niezgodnej (przy czym dwie ostatnie same w sobie są już pewnymi kopiami tej pierwszej, więc Klejnot to jakby trzecia woda po kisielu), a że to praca magisterska, widać brak warsztatu. Jednakże ogólny zamysł historii był wystarczająco oryginalny i ciekawy, żeby uratować całość i zachęcić mnie do sięgnięcia po drugi tom. Biała róża mogła okazać się totalną klapą, ale tak się nie stało. Widać, że autorka lepiej się zastanowiła, co che przekazać, dała sobie czas na rozwinięcie konkretnych wątków i świeże spojrzenie na historię. To był strzał w dziesiątkę. Warsztatu nadal trochę brakuje, ale czyta się to o wiele lepiej, jest coś świeżego, oryginalnego, i jest to przedstawione w całkiem lekkiej i zgrabnej formie. O ile Szklany miecz czytało się tak, że najchętniej by się go odłożyło i nie wracało do niego na trzeźwo, o tyle Biała róża wciąga. Angażuje, zapewniając emocjonalną ruletkę, cały czas trzyma tempo, zaskakuje, nie można od niej oderwać oczu. Przeczytałam ją jednym tchem, w nosie mając to, że następnego dnia trzeba się zwlec na studia i wypadałoby się wyspać. Nawet, jeśli sporo rzeczy jest jeszcze niedopracowanych (i nie wspominajmy może o głupiej bohaterce, kolejnej nieudanej kopii Katniss – ale i tak lepszej, niż Mare, bo tu chyba z założenia Violet miała mieć trochę inny charakter), autorka ma talent i to się odczuwa. Być może to nie będzie najważniejsza seria autorki, ale wierzę, że stać ją na więcej i że jeszcze nam pokaże.

Tyle na dziś, dziękuję państwu za uwagę, mówiła (a raczej pisała) Grace Times 😉

Miłego początku wakacji, misie!

Grace

X-Men: Apocalypse. Recenzja

Na zewnątrz szaro-buro, sesja nadchodzi, a tymczasem Marvel karmi nas nowymi filmami jeden za drugim w ramach nagrody pocieszenia 🙂 Dziś recenzja X-Men: Apocalypse.

,,Przynajmniej w tym się zgadzamy, że trzeci (film) w serii jest zawsze najgorszy”, mówi Jean Grey po obejrzeniu Powrotu Jedi. Nie mogłaby się bardziej mylić, bo jeśli chodzi o Apocalypse, moim zdaniem trzeci jest zdecydowanie najlepszy.

Tytułowy Apocalypse (Oscar Isaac)to pierwszy mutant o niezwykłej sile, którego marzeniem jest zniszczenie świata, a następnie zbudowanie nowego, przeznaczonego  tylko dla mutantów. Lata 80. Do szkoły Xaviera przybywają świeże nabytki. Mamy okazję poznać początki takich kultowych postaci, jak Storm (Alexandra Shipp)czy Cyclops(Tye Sheridan). Tymczasem Magneto próbuje spokojnego życia, i to nigdzie indziej, jak w Polsce. Polskie akcenty są bardzo wyraźne przez sporą część filmu, co jest miłą niespodzianką, co więcej są one naprawdę nieźle zrobione. Rzadko w amerykańskim filmie tego typu można znaleźć tylu Polaków. Poza tym oglądanie Michael’a Fassbender’a próbującego mówić po polsku było zabawne(czasem wychodziło mu prawie bez akcentu! Prawie). Oczywiście pech nigdy nie przestaje prześladować biednego Erika, więc wkrótce musi porzucić (względnie)spokojne miasteczko i wrócić w światło reflektorów. Akcja to przyspiesza, to zwalnia, szczególnie w drugiej połowie mocno trzymając w napięciu. Film nie dłuży się, jest dokładnie w sam raz. Aktorzy poradzili sobie znakomicie, zarówno dobrze nam już znana ,,pierwsza klasa” – James McAvoy, Jennifer Lawrence, Nicolas Hoult – jak i świeża krew. Choć widziałam wiele słów krytyki w stronę reżysera, który nie pozwolił starszemu pokoleniu na rozwój, uważam, że wykonał dobre posunięcie. To nie było marnotrawstwo, oni już mieli swój czas. Teraz przyszła kolej na nowych aktorów. Być może w następnym filmie wszystko się zrównoważy. Jedyna uwaga, jaką mam, jeśli chodzi o nowe postacie, to Psylocke. Cała rola Olivii Munn polegała na staniu w rozkroku i krzywym gapieniu się w kamerę. Uważam, że albo powinna dostać choć kilka więcej zdań do powiedzenia, albo należałoby jej rolę wyciąć zupełnie. Nie wniosła niczego poza strojem z majtami wielkimi jak u babci. Z drugiej strony bezbłędnie zarządzono czasem ekranowym Quicksilvera(Evan Peters), który skradł każdą jego minutę. Postać wyważona idealnie: nie za dużo, nie za mało, zabawnie, wzruszająco, ma się ochotę na więcej. Miałam wrażenie, że film jest zrobiony na wzór ekranizacji książki, nie komiksu. Szczerze mówiąc, chętnie bym taką książkę(opartą na scenariuszu, nie komiksie)przeczytała, najchętniej prowadzoną z punktu widzenia Cyclopsa. Jako tło wydarzeń przewija się po raz kolejny niezrozumienie i niechęć w stosunkach mutanci-ludzie, a nawet wewnątrz samej społeczności mutantów. Szkoła Xaviera jest tego świetnym przykładem. Jednocześnie film ilustruje problemy ważne także dla nas, jak dorastanie czy wojna. Postać Mystique była natomiast przykładem tego, co dzieje się z głównym bohaterem po wydarzeniach z jego historii, po ‚happy endingu’, i z jakimi problemami z kolei ona musi się zmagać. Podsumowując, X-Men: Apocalypse bardzo mi się podobał, choć różnił się klimatem od swoich poprzedników i na pewno nie każdemu to będzie pasować. Ja jestem zadowolona.

Najlepsza postać: Peter Maximoff/Quicksilver. Niewiele w tyle pozostaje Kurt Wagner/Nightcrawler

Najlepszy aktor: Michael Fassbender. Ukłon w stronę Sophie Turner, poradziła sobie.

Kostiumy: utrzymane w stylu lat 80, dobrane pod dane miejsce akcji. Plusem są kostiumy lotnicze oraz stroje końcowe, niestety pokazane tylko przez chwilkę. Bonus w postaci wspaniałych skrzydeł Angela. Minus za majty Psylocke.

Efekty specjalne: mogłyby być lepsze, widać, kiedy coś było robione komputerowo.

Najlepsza scena: ewakuacja szkoły z Quicksilverem

Efekt końcowy: 8,5/10

Grace Times